Tydzień 2

Ułan Bator - Zuunmod - Ułan Bator - Samod - Pustynia Gobi

Dzień 8: niedziela, 9 listopada 2003

Żegnamy się z towarzyszami ponad stugodzinnej podróży. Ukraińcy zapraszają, by odwiedzić ich w Chinach, a nasz chiński nauczyciel pisze zaproszenie, które pomoże w załatwieniu wizy do Chin. Dajemy mu pocztówkę z Mogilna z naszymi adresami. Jest bardzo zadowolony i obiecuje, że napisze. O 7:30 wysiadamy w Ułan Bator. Wcześniej przez okno widzieliśmy ogromne pustkowia i gdzieniegdzie porozstawiane jurty, tradycyjne mongolskie chaty. Na stacji oblegają nas gospodarze prywatnych guest houses. Cena wywoławcza 4 dolary. Jeden z nich pyta, skąd jesteśmy. Dla Polaków ma specjalną cenę, 3 dolary. Poleca go Holender wsiadający właśnie do pociągu, którym przyjechaliśmy. Miły Mongol płaci za taksówkę wiozącą nas na kwaterę. Na imię ma Sergei. Podjeżdżamy pod blok, tam jest mieszkanie, w nim pokój dla gości. Jest balkon z widokiem na główną ulicę miasta i otaczające góry. Niezła lokalizacja, jak za 3 dolary. Kładziemy plecaki na podłodze i padamy ze zmęczenia. Wstajemy koło piątej po południu. Różnica czasu między Polską a Mongolią to 7 godzin. Na zewnątrz zmierzch. Idziemy rozeznać się w okolicy. Ułan Bator nie wygląda na stolicę, przynajmniej nie na taką, do jakich przywykliśmy. Po powrocie rozmawiamy z gospodarzem, Piotr rozgrywa z nim partię szachów. Sergei kiedyś studiował w Polsce. Pokazuje nam książkę gości i wpisy wielu Polaków chwalących jego kwaterę. Pierwsza noc, poprzedzona całym dniem spania, nie idzie nam najlepiej. Ciężko zasnąć, zmiana czasu ciągle daje popalić.

Dzień 9: poniedziałek, 10 listopada 2003

Poranek zaczynamy śniadankiem. Kupiony wczorajszego wieczora ser, który wydawał się długo upragnionym białym serem, okazuje się nim nie być. Smakuje jak biały, ale skwaśniały i z cukrem, a do tego jest cierpki. Jesteśmy pewni, że starczy na długo. Odwiedzamy chińską ambasadę. Papiery zostają przyjęte, wiza ma być na piątek. Wtedy przyjdzie nam opuścić stolicę stepów i Czyngis-chana i udać się na południe.

Dzień 10: wtorek, 11 listopada 2003

Nasz miły gospodarz Sergei obiecał pokazać, jak wygląda tradycyjna jurta. Kupujemy cztery piwa i jedziemy w trójkę taksówką na przedmieścia Ułan Bator. Ciężko uwierzyć, że w XXI wieku istnieją jeszcze takie osiedla i to w stolicy państwa! Wodę nosi się do domu w beczkach, a na dziurawych ulicach nie trudno o kury, owce czy krowy! Pośród tego wszystkiego leży zagrodzona drewnianym płotem działka, do której zmierzamy. Tuż przy murowanym domu stoi szara jurta. Stary, uśmiechnięty Mongoł wita i zaprasza do środka. Wchodzimy i co widzimy? Telewizor, radio, lodówkę, zlew, łóżko, kanapę, piec i przede wszystkim czyste, zadbane, niesamowicie ciepłe mieszkanie jednopokojowe. Odtąd nie dziwi nas, dlaczego tak wielu Mongołów wciąż żyje w jurtach. To idealne miejsce na imprezę, w środku zmieściłoby się kilkanaście osób i wszyscy mogliby tam spać! Niestety nie tym razem... Od 74-letniego gospodarza dowiadujemy się wiele - przy naszym piwku oraz chlebie z masłem i cukrem, którym nas poczęstował, taka tradycja. Mówi o budowie jurt i koczowniczym życiu Mongołów. Do domu wracamy napotkanym samochodem, bo tu każdy kierowca chętnie podwozi za niewielką opłatą. Wieczorem toast z okazji Święta Niepodległości, niestety daleko od ojczyzny.

Dzień 11: środa, 12 listopada 2003

Rano piękna pogoda. Z okna naszego balkonu widać rozciągające się na południe od miasta góry i znów ponosi nas wyobraźnia. "Może zobaczymy, co jest po drugiej stronie?" pada propozycja z błyskawiczną odpowiedzią. "Pakuj się!" Za górami lezy wioseczka Zuunmod. Dotarcie tam busem zajmuje nieco ponad godzinę. Początkowo, bez specjalnego planu, chcemy wyjść na pobliskie wzgórze. Spotykamy małżeństwo z USA uczące tu angielskiego. Polecają nam trasę, więc bez przewodnika i mapy, a tylko z własną intuicją pieszo opuszczamy wioskę i wychodzimy na mongolskie bezdroża. Na jednym ze szczytów tuż nad głową Piotra przelatuje orzeł ze skrzydłami rozpiętymi na półtora metra, jakby sprawdzał, kogo tu przywiało, jakby strzegł rozpostartych dookoła pięknych gór. Dalej na niewielkiej przełęczy napotykamy dwumetrowy kopiec z kamieni, z wbitym pośrodku kijem obwieszonym kawałkami błękitnego materiału. Po nim kilka kolejnych, podobnych i tajemniczych. W końcu sprawa się wyjaśnia. Na najwyższym wzgórzu podobny kopiec zdobi zdjęcie Dalaj Lamy i obrazek Buddy. To jeden z buddyjskich obrządków. Słońce chyli się ku zachodowi, a my wracamy do Zuunmod złapać ostatniego busa do Ułan Bator. Trochę dzisiaj zmarzliśmy, a wręcz wytargało nas strasznie, mimo że mieliśmy na sobie prawie wszystkie ubrania zabrane z Polski. Jednak warto było wybrać się na prowincję.

Dzień 12: czwartek, 13 listopada 2003

Pogłębiamy wiedzę o buddyzmie. Pięć minut drogi pieszo z naszej kwatery wystarcza, aby napotkać położony w mieście kompleks świątyń, a w nich buddyjskich mnichów w tradycyjnych strojach - niekoniecznie butach, kilku miało buty z górskiego sklepu. W niewielkiej sali mnisi siedzą przy długich ławkach, rozmawiają z ludźmi, odprawiają jakieś nieznane nam rytuały - nad torebką, przyniesioną przez jedną kobietę, na przykład. Palą kadzidełka, wręczają miseczki z jakimś płynem, który po chwili zostaje wyniesiony i wylany na ziemię poza świątynią. Idziemy dalej do wysokiego budynku, zobaczyć najwyższy pomnik stojącego Buddy, nie tylko w Ułan Bator, ale w całej Azji centralno-wschodniej. Złote, 26.5-metrowe bóstwo robi wrażenie. Na placu przed budynkiem licznie przybywający wierni kręcą metalowymi bębnami. Zamiast czytać modlitwę można ją "wymówić", kręcąc bębnem z napisanymi fragmentami tekstu. I uznać ją za zmówioną. W drodze powrotnej znajdujemy restaurację "Warszawa". Nie mają polskiego piwa, więc nie zabawiamy tam długo. Trzeba przyznać, że wciągnęlibyśmy sobie taki polski browarek z wielką przyjemnością. Jak się nie ma, co się lubi... Wieczorem odwiedzamy kafejkę internetową. "O! Jesteście z Polski?" pyta młoda Mongołka, która skończyła uniwersytet w Lublinie i tam też mieszka na stałe. Widać, nie tylko Polacy jeżdżą do Mongolii.

Dzień 13: piątek, 14 listopada 2003

Nadszedł dzień prawdy - dostaniemy dziś wizę do Chin i ruszymy na południe, czy przyjdzie nam spędzić kolejnych kilka dni w mieście? Dostajemy! Gratulacje dla Ambasady Chin w Mongolii za szybkie i bezbolesne, czyli darmowe załatwienie sprawy, choć normalnie kosztuje to 30 dolarów. Może mają promocję? Pakujemy się do pociągu, który ma nas zabrać do serca pustyni Gobi. Nie mamy wątpliwości, że jesteśmy jedynymi białymi w całym pociągu. Za oknem przepiękne górzyste pustkowia Mongolii. Jedzie z nami buddyjski mnich ze swoim "giermkiem", który towarzyszy mu w podróży. Służba pociągu podała darmową herbatkę - nie dałoby się tak w PKP? - a my robimy z niej herbatkę zakopiańską, dodając mongolskich wysokich procentów. Nie wiedzieć czemu, tylko mnich się nie dziwi. Siedząca obok pani częstuje nas polskimi ogórkami, bez problemu do nabycia w Ułan Bator, razem z dżemami, kompotami itd. Mnich się nie oszczędza. Próbuje udowodnić, że jest lepszy niż polscy chłopcy. No i pada pokonany po godzinie. Jego giermek ma wiele roboty tego wieczora, a my spokojnie kładziemy się spać na półkach bagażowych, jak zwykle w mongolskich pociągach.

Dzień 14: sobota, 15 listopada 2003

Do Sajnszand docieramy w środku nocy, tuż po 2:00! Dworzec zamknięty. Kobieta odpowiedzialna za noclegownię dla kolejarzy oferuje swoje biuro. Bierzemy, ale rano zaczynamy żałować. Zaczynają schodzić się ludzie, a my śpimy obok, na łóżku i kanapie. Śpimy? Próbujemy spać, ale po trzech godzinach znoszenia tłumów w naszym "apartamencie" zrywamy się na podbój pustyni Gobi. Sajnszand to niewielka mieścina pośrodku niczego. Wszystko na piachu, w piachu i piach wszędzie. Do tego silny, zimny wiatr, a nam ciężko to miejsce skojarzyć z typową upalną pustynią. Wychodzimy na pobliskie wzgórze, wzbudzając ogólne zainteresowanie wśród tubylców. Na szczycie stoi rosyjski czołg, wycelowany na południe - czy to znak? Wokół niewiele poza budynkami i wszechobecnym piaskiem. Schodzimy na druga stronę wzgórza, wprost do osiedla jurt. Bieda z przedmieść stolicy była niczym w porównaniu z tutejszą. Ale Mongołowie to pogodni ludzie. Po raz kolejny otwierają się nam oczy na to, jak niewiele człowiek może potrzebować, aby przeżyć i cieszyć się życiem. Korzystamy jeszcze z możliwości krótkiej drzemki i wsiadamy do następnego pociągu na południe, tym razem już do granicy z Chinami.

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień