Tydzień 16

Siem Reap - Bangkok

Dzień 106: niedziela, 15 lutego 2004

Dziś zamierzamy pokonać najdłuższy odcinek antycznego miasta. Rozczarowuje nas lokalne prawo zakazujące wynajmowania motorów obcokrajowcom. Do przejechania kilkudziesięciu kilometrów pozostają nam rowery. Wśród kolejnych świątyń trafiamy na posterunek wojskowy. Korzystając z uprzejmości khmerskich żołnierzy organizujemy sesję zdjęciową z karabinami. Standardem jest próba wydobycia pieniędzy od białych, ale nam po raz kolejny udaje się uniknąć opłaty. Dziękujemy uśmiechniętym tubylcom i ruszamy dalej. W świątyni Pre Rub spotykamy rusztowania, europejskie ekipy naukowców dbają o renowację zniszczonych fragmentów Angkor. Na koniec dnia wracamy do punktu wyjścia, do najbardziej majestatycznej z miejscowych świątyń, Angkor Wat. Na trasie przychodzi nam zmierzyć się ze stadem małp, którym w sprytny sposób udaje się skraść z rowerowego kosza butelkę wody mineralnej. Nie jesteśmy zresztą jedynymi pokrzywdzonymi przez działające w grupach, małe, ale chytre małpy. Woda to nic, można stracić na przykład aparat! Słońce zachodzi nad zaginionym miastem, a my wracamy do Siem Reap. Ostatni dzień w Kambodży, a zarazem niedzielę, świętujemy w chińskiej restauracji dumplingami, przypominającymi nieco nasze pierogi z mięsem, i tajskim piwem, będącym zapowiedzią kolejnego kraju na naszym szlaku.

Dzień 107: poniedziałek, 16 lutego 2004

Budzimy się wcześnie, by zdążyć na autobus, który ma nas zabrać dziś do Bangkoku. Żegnamy gospodarzy małego hoteliku i niewielkiej taniej restauracyjki, w której stołowaliśmy się kilka ostatnich dni, pakujemy się do autobusu i ruszamy w drogę. Asfalt kończy się za miastem i rozpoczyna się rozpostarta w poprzek stepu ziemna droga, której stan jest, delikatnie mówiąc, fatalny. Współczujemy oczekującym wygody turystom, którzy zapłacili za droższy autobus, drogę mieli tę samą. Remont jednego z mostów zmusza w pewnym momencie kierowcę do skorzystania z szerokiej na trzy metry dziurawej drogi polnej. Opuszczając w ten sposób Kambodżę zastanawiamy się nad porażką polityki Czerwonego Khmera, który obrócił jeden z najlepiej prosperujących krajów Azji Południowo-Wschodniej lat 60-tych w totalną ruinę. Docieramy do granicy. Uwagę przykuwa wyraźny napis po angielsku, ostrzegający przed karą śmierci lub dożywotniego więzienia za posiadanie narkotyków. Po drugiej stronie przejścia wita nas inny świat. Zdecydowanie poprawia nam nastrój przypominająca europejską infrastruktura Tajlandii. Wieczorem docieramy do stolicy i znajdujemy nocleg na rozsławionej wśród podróżników ulicy Khao San.

Dzień 108: wtorek, 17 lutego 2004

Dzień poświęcamy głównie na szukanie możliwości połączeń lotniczych do Ameryki Południowej. Bangkok jest pełny agencji turystycznych oferujących jedne z najtańszych biletów na świecie. Poszukiwania przynoszą jednak rozczarowanie, ceny okazują się dużo wyższe od oczekiwanych. Pewni, że jak zwykle jakoś sobie poradzimy, nie przejmujemy się zbytnio. Na uliczkach stolicy wszędzie spotkać można małe punkty gastronomiczne, oferujące liczne i bardzo pyszne potrawy. Dochodzimy szybko do wniosku, że kuchnia tajska należy do najlepszych w świecie, niestety należy też do najbardziej pikantnych. Trafiamy do parku miejskiego. Jako absolwenci AWF bardzo doceniamy zwyczaj powszechnej aktywności fizycznej. Tłumy ludzi odwiedzają park, korzystając z tras do biegania, prostych i praktycznych siłowni i placów ćwiczeń, na których bez opłat skorzystać można z gimnastyki przy muzyce, którą prowadzi wykwalifikowany instruktor. Paweł korzysta z okazji i dołącza do jednej z grup. Wieczorem wracamy na ulicę Khao San, Paweł rozmawia z rodziną przez Internet, Piotr robi sobie w tym czasie "dredy" u fryzjera. Ta ulica to mekka backpackerów, pełna małych tanich hoteli, knajp, barów, kafejek internetowych i agencji turystycznych, która żyje swoim zachodnim życiem, do późnych godzin nocnych.

Dzień 109: środa, 18 lutego 2004

Rano opuszczamy hotel, zniechęca nas niemiła recepcjonistka, przenosimy się więc kilkadziesiąt metrów dalej. Ciekawi stolicy Tajlandii udajemy się nad rzekę. Po drodze odwiedzamy uniwersytet. Jak większość uniwersytetów na naszym szlaku, tak i ten oferuje tanie i pożywne obiady. Mijamy miejskie targowisko, gdzie roi się od stoisk z tropikalnymi owocami i warzywami, pikantną tajską kuchnią i licznymi punktami oferującymi pamiątki i ubrania. Ożywionym targom sprzedawców i sprzedających towarzyszy zapach kadzidełek, do którego zdążyliśmy się już w Azji przyzwyczaić. Zapada zmierzch, a my udajemy się do parku położonego tuż przed Pałacem Królewskim. Wieczór poświęcamy na przyjrzenie się z bliska nocnemu życiu Bangkoku. Nie zawodzimy się, wracamy nad ranem.

Dzień 110: czwartek, 19 lutego 2004

Jak to po dobrych imprezach bywa, cierpimy... Popołudnie wykorzystujemy na odwiedzenie Chinatown. Nie żebyśmy się już stęsknili za Chinami, ale tak z ciekawości. Tu niestety rozczarowanie. "Chińskość" tego miejsca ogranicza się do kilku sklepów, restauracji i ogólnego nieporządku dookoła. Wieczorem udajemy się do tajskiej świątyni Wat Pho. Ta przynajmniej nas nie rozczarowuje. Przepięknie prezentują się liczne pozłacane stożkowatego kształtu wieże świątyni. Brak innych turystów, a obecność baśniowych niemal posągów dodaje temu miejscu tajemniczego wymiaru. Wracamy idąc wzdłuż Pałacu Królewskiego, króla niestety nie udało się nam dostrzec. Po kilkudziesięciu minutach marszu docieramy na głośną i bardzo "zachodnią" ulicę Khao San, przy której mieści się nasz nowy guesthouse.

Dzień 111: piątek, 20 lutego 2004

Dziś znów planujemy udać się do Wat Pho, tym razem za dnia. Świątynia nie ma już teraz takiego jak wczoraj, tajemniczego charakteru, mnóstwo tu teraz turystów. Możemy za to wejść do jednego z mieszczących się tu budynków i zobaczyć na własne oczy największy w Azji pomnik leżącego Buddy. Trzeba przyznać, że robi wrażenie, pozłacany Budda długości ponad 40 metrów, wyciągnięty wygodnie na ziemi, podpierający sobie głowę na ramieniu. Obchodzimy to dzieło sztuki i obiekt religijnego kultu buddystów i udajemy się podziwiać kolejne uroki Bangkoku, bo jak tu magistrom wychowania fizycznego mówić o Tajlandii nie wspominając boksu tajskiego? Ruszamy do parku Lumpini, gdzie wieczorem rozgrywane są mecze bokserskie na tamtejszym stadionie. W środku panuje niesamowita atmosfera, na ringu toczą się pierwsze walki jednego z brutalniejszych sportów świata, a na trybunach trwają zakłady w typowaniu zwycięzców. Kilkanaście walk trwa ładnych kilka godzin.

Dzień 112: sobota, 21 lutego 2004

Wybieramy się znów nad rzekę, po drodze korzystając z posiłku w uniwersytecie. Pakujemy się na jeden z promów, które kursują między przystaniami porozrzucanymi wzdłuż brzegu. Organizujemy sobie w ten sposób tanią wycieczkę po Bangkoku. Początkowo ruszamy na południe, gdzie zabudowę miasta stanowią w większości wysokie budynki biurowe i hotelowe. Dalsza część rejsu, w kierunku północnym jest już dużo bardziej interesująca, rzeka nieco się poszerza, mijamy kolejne mosty i docieramy do biedniejszych osiedli miejskich. Niska i ciekawa zabudowa towarzyszy nam całą drogę aż do przystani, gdzie trzeba się już przesiąść na prom wracający do centrum. Dziś ostatni już wieczór w Bangkoku. Postanawiamy uczcić to piwem na zatłoczonej Khao San. Wystrój tamtejszych pubów do złudzenia przypomina znane nam londyńskie. Bez problemu można napić się ciemnego Guinessa i obejrzeć brytyjską Premiership. To też cześć Tajlandii, którą dane jest nam poznawać.

Poprzedni tydzień

Lista tygodni

Kolejny tydzień